wspomnienia z przedszkola
Moderatorzy: Robi, biały_delfin
na spacerach po b. mało uczęszczanych alejkach panie zamiast nas pilnowac szły we dwie na końcu,a dzieciaki robiły co chciały.wtedy pamientam tworzyły sie dwie bandy i podczas "marszu" jedni na drudich wymyślali co im zrobią.np.a my weżmiemy karabin i was zastrzelimy.naco drudzy,a my weżmiemy czołg i nic nam nie zrobicie.najbardziej powalający text jaki pamientam,który stosuje do dzisiaj w extremalnych sytuacjach to," a my weżmniemy kangura i was poboksuje".
może i tak było, kto to wie.
Ha, takie licytowanki to i u nas były, widać jest lub było to zjawisko uniwersalne.
Co do moich wspomnień to jest ich dość dużo, część jest śmieszna, część przykra, a nawet obleśna, o tak.
Do przedszkola chodziłem tylko rok i raczej bez entuzjazmu, a był to początek lat 80-tych. Co prawda było tam dużo fajnych kolegów i kilka sympatycznych koleżanek, ale za to panie przedszkolanki (z jednym wyjątkiem) to były "baby" mało przyjemne, ciągle przerywały najlepszą zabawę, sztorcowały, a nawet potrafiły się wydrzeć i opier... biednego przedszkolaka, aż w bambosze mu poszło. Dzień się zaczynał od przymusowego śniadania i choć wcześniej mamusia kazała zjeść w domu to obowiązkowo trzeba było w przedszkolu wypić obrzydliwą lurę- wrzątek nazywany herbata i zjeść jakieś kanapki z pastą, bokami nam wychodziły te śniadanka. Ogólnie kuchnia raczej obrzydliwa była, zwłaszcza obiady. Pamiętam, że raz to nawet zaserwowali KASZANKĘ, ale był smród. Do tego spędzili do naszej sali jeszcze pięciolatków, żeby było ciaśniej i jakiś koleś defekował przy stole - masakra! Takie wypadki nie zdarzały się za często, częstsze były raczej wymioty, przy czym połowa dzieciaków na sam widok czegoś takiego dostawała torsji, co groziło masowym womitem. Żeby nie było wszystko na nie - podwieczorki zazwyczaj rekompensowały nasze męki kulinarne, choć zazwyczaj było to jabłko. Jeden kolega szpanował tym, że potrafi zjeść całe jabłko, nie zostawiając prócz ziarenek ogryzka. Hitem żywienia zbiorowego był zazwyczaj makaron z truskawkami i śmietaną, wtedy kto tylko mógł prosił o dokładkę, i pałaszowaliśmy to wszyscy aż się uszy trzęsły. Z tego co pamiętam to u nas leżakowania nie było ale pewnego razu, zaraz po obiedzie pani kazała nam iść na spacer, a właśnie tego dnia był serwowany nasz ulubiony specjał. Nasz cały stolik dostał dokładkę i pani kazała szybko zjadać, bo wszyscy już byli w szatni i się ubierali, tak się spieszyliśmy, spieszyli, że aż (hmmm nie jest to zbyt chwalebny czyn, ale jakże śmieszny) z wrażenia nasmarkałem na stolik. Chłopaków to strasznie rozbawiło, ale nikt inny tego nie zauważył, zresztą cały stolik był zaciapany śmietaną, co było dość normalnym zjawiskiem. No i wszystko by było dobrze, gdyby kolega nie nakablował na mnie pani. Poszło o to, że wcześniej umówiłem się z dwoma kumplami, że będziemy szli w parze na spacer (coby się nie trafiła jakaś koleżanka, brrrr), a ja zapomniałem i trzeba było wybrać jednego. Z zazdrości i zawiedzonego zaufania to zrobił, nie winię go, raczej siebie, ale co się wstydu najadłem to moje.
Ogólnie w przedszkolu było dość śmiesznie i wymyślało się fajne zabawy, gdyż zabawek jako takich nie wolno było ruszać z półek (poza klockami). Takie zabawki pewnie stanowiły zagrożenie dla zdrowia dzieciaków (razu pewnego koleżka połknął pionek od Chińczyka i strasznie się bał, że trzeba będzie rozciąć brzuch), poza synalkiem wychowawczyni. W grę wchodziła więc wyobraźnia, ciągle przeżywaliśmy w opowieściach i zabawach przygody "Czterech pancernych", "Załogi G", "Kosmosu", czy innych atrakcji PRLu. Kolega raz szpanował, że udało mu się obejrzeć w kinie nocnym "Kojacka", za co też musiał nasłuchać się od "baby". Najlepszą atrakcja były zapasy, kiedy to dwóch gostków zaczynało się siłować, a kończyło się na tym, że obydwaj leżeli na samym dnie sterty rozwrzeszczanych bachorów. Oczywiście ten proceder wchodził w grę tylko, kiedy pani poszła do koleżanek na ploty. Zazwyczaj kończyło się wytarganiem za uszy, burą i staniem w kącie. Inną hardcoreową zabawą było plucie rozwodnionym kompotem na odległość. Wymyśliła to jedna koleżanka, której niezbyt smakował ten specjał. Kolejną atrakcja było maszerowanie przy muzyce z gramofonu, zazwyczaj były to dźwiękowe "pocztówki" strażackie. Załatwiał je kolega, którego ojciec był komendantem straży, z czego jego synalek był bardzo dumny, nadymał się z też tego powodu jak indor. Fajnie było też wiosną bawić się w parku, w którym stał wrak strażackiego samochodu. Pamiętam, że kiedyś kolesie znaleźli tam zdechłego szczura i straszyli nim dziewczyny, albo trzymając za ogon wywijali nim nad głową. To ci była atrakcja. Zawołałem nawet swojego najlepszego kumpla, żeby to zobaczył i nawet powiedziałem coś w stylu "zobacz jacy z nich gieroje, fajna zabawa co nie?", a ten zaraz poleciał na skargę do wychowawczyni. Winowajcy zebrali opieprz i musieli potem ze zwieszonymi ze wstydu głowami stać w grupce z daleka od dzieciaków. Nikt nie mógł ich dotykać, bo jeszcze mogli czymś zarazić. Strasznie smutne miny mieli.
Ogólnie to jednak z higieną było w przedszkolu trochę na bakier. Np. trzeba było się odlewać na rozkaz. Cała grupa szła do klopa, w którym były dwie kabiny. Do jednej ustawiała się kolejka dziewczyn, do drugiej chłopaków. Pewnie nic w tym dziwnego by nie było, gdyby nie kazali chłopaczyskom wchodzić po kilku do kabiny i lać naraz. Zdarzył się taki wypadek, że dziewczynka weszła razem z chłopakami do kabiny i nikt tego nie zauważył. No i skończyło się na totalnym osikaniu biednego dziewczęcia.
Do przykrych obowiązków należała nauka czytania, aczkolwiek była nawet jedna koleżanka, która płynnie już czytała i nawet kiedyś przyniosła komiks "Kleksa" i sama z siebie czytała nam co tam stoi na obrazku napisane. Co śmieszniejsze - pod koniec przedszkola dość płynnie czytałem, ale jak tylko przyszły wakacje cała wiedza wyparowała mi z głowy i na początku w szkole za Chiny nie potrafiłem przebrnąć przez pierwsze czytanki typu mama, tata, Ala ma Asa itp. bzdury.
Co do moich wspomnień to jest ich dość dużo, część jest śmieszna, część przykra, a nawet obleśna, o tak.
Do przedszkola chodziłem tylko rok i raczej bez entuzjazmu, a był to początek lat 80-tych. Co prawda było tam dużo fajnych kolegów i kilka sympatycznych koleżanek, ale za to panie przedszkolanki (z jednym wyjątkiem) to były "baby" mało przyjemne, ciągle przerywały najlepszą zabawę, sztorcowały, a nawet potrafiły się wydrzeć i opier... biednego przedszkolaka, aż w bambosze mu poszło. Dzień się zaczynał od przymusowego śniadania i choć wcześniej mamusia kazała zjeść w domu to obowiązkowo trzeba było w przedszkolu wypić obrzydliwą lurę- wrzątek nazywany herbata i zjeść jakieś kanapki z pastą, bokami nam wychodziły te śniadanka. Ogólnie kuchnia raczej obrzydliwa była, zwłaszcza obiady. Pamiętam, że raz to nawet zaserwowali KASZANKĘ, ale był smród. Do tego spędzili do naszej sali jeszcze pięciolatków, żeby było ciaśniej i jakiś koleś defekował przy stole - masakra! Takie wypadki nie zdarzały się za często, częstsze były raczej wymioty, przy czym połowa dzieciaków na sam widok czegoś takiego dostawała torsji, co groziło masowym womitem. Żeby nie było wszystko na nie - podwieczorki zazwyczaj rekompensowały nasze męki kulinarne, choć zazwyczaj było to jabłko. Jeden kolega szpanował tym, że potrafi zjeść całe jabłko, nie zostawiając prócz ziarenek ogryzka. Hitem żywienia zbiorowego był zazwyczaj makaron z truskawkami i śmietaną, wtedy kto tylko mógł prosił o dokładkę, i pałaszowaliśmy to wszyscy aż się uszy trzęsły. Z tego co pamiętam to u nas leżakowania nie było ale pewnego razu, zaraz po obiedzie pani kazała nam iść na spacer, a właśnie tego dnia był serwowany nasz ulubiony specjał. Nasz cały stolik dostał dokładkę i pani kazała szybko zjadać, bo wszyscy już byli w szatni i się ubierali, tak się spieszyliśmy, spieszyli, że aż (hmmm nie jest to zbyt chwalebny czyn, ale jakże śmieszny) z wrażenia nasmarkałem na stolik. Chłopaków to strasznie rozbawiło, ale nikt inny tego nie zauważył, zresztą cały stolik był zaciapany śmietaną, co było dość normalnym zjawiskiem. No i wszystko by było dobrze, gdyby kolega nie nakablował na mnie pani. Poszło o to, że wcześniej umówiłem się z dwoma kumplami, że będziemy szli w parze na spacer (coby się nie trafiła jakaś koleżanka, brrrr), a ja zapomniałem i trzeba było wybrać jednego. Z zazdrości i zawiedzonego zaufania to zrobił, nie winię go, raczej siebie, ale co się wstydu najadłem to moje.
Ogólnie w przedszkolu było dość śmiesznie i wymyślało się fajne zabawy, gdyż zabawek jako takich nie wolno było ruszać z półek (poza klockami). Takie zabawki pewnie stanowiły zagrożenie dla zdrowia dzieciaków (razu pewnego koleżka połknął pionek od Chińczyka i strasznie się bał, że trzeba będzie rozciąć brzuch), poza synalkiem wychowawczyni. W grę wchodziła więc wyobraźnia, ciągle przeżywaliśmy w opowieściach i zabawach przygody "Czterech pancernych", "Załogi G", "Kosmosu", czy innych atrakcji PRLu. Kolega raz szpanował, że udało mu się obejrzeć w kinie nocnym "Kojacka", za co też musiał nasłuchać się od "baby". Najlepszą atrakcja były zapasy, kiedy to dwóch gostków zaczynało się siłować, a kończyło się na tym, że obydwaj leżeli na samym dnie sterty rozwrzeszczanych bachorów. Oczywiście ten proceder wchodził w grę tylko, kiedy pani poszła do koleżanek na ploty. Zazwyczaj kończyło się wytarganiem za uszy, burą i staniem w kącie. Inną hardcoreową zabawą było plucie rozwodnionym kompotem na odległość. Wymyśliła to jedna koleżanka, której niezbyt smakował ten specjał. Kolejną atrakcja było maszerowanie przy muzyce z gramofonu, zazwyczaj były to dźwiękowe "pocztówki" strażackie. Załatwiał je kolega, którego ojciec był komendantem straży, z czego jego synalek był bardzo dumny, nadymał się z też tego powodu jak indor. Fajnie było też wiosną bawić się w parku, w którym stał wrak strażackiego samochodu. Pamiętam, że kiedyś kolesie znaleźli tam zdechłego szczura i straszyli nim dziewczyny, albo trzymając za ogon wywijali nim nad głową. To ci była atrakcja. Zawołałem nawet swojego najlepszego kumpla, żeby to zobaczył i nawet powiedziałem coś w stylu "zobacz jacy z nich gieroje, fajna zabawa co nie?", a ten zaraz poleciał na skargę do wychowawczyni. Winowajcy zebrali opieprz i musieli potem ze zwieszonymi ze wstydu głowami stać w grupce z daleka od dzieciaków. Nikt nie mógł ich dotykać, bo jeszcze mogli czymś zarazić. Strasznie smutne miny mieli.
Ogólnie to jednak z higieną było w przedszkolu trochę na bakier. Np. trzeba było się odlewać na rozkaz. Cała grupa szła do klopa, w którym były dwie kabiny. Do jednej ustawiała się kolejka dziewczyn, do drugiej chłopaków. Pewnie nic w tym dziwnego by nie było, gdyby nie kazali chłopaczyskom wchodzić po kilku do kabiny i lać naraz. Zdarzył się taki wypadek, że dziewczynka weszła razem z chłopakami do kabiny i nikt tego nie zauważył. No i skończyło się na totalnym osikaniu biednego dziewczęcia.
Do przykrych obowiązków należała nauka czytania, aczkolwiek była nawet jedna koleżanka, która płynnie już czytała i nawet kiedyś przyniosła komiks "Kleksa" i sama z siebie czytała nam co tam stoi na obrazku napisane. Co śmieszniejsze - pod koniec przedszkola dość płynnie czytałem, ale jak tylko przyszły wakacje cała wiedza wyparowała mi z głowy i na początku w szkole za Chiny nie potrafiłem przebrnąć przez pierwsze czytanki typu mama, tata, Ala ma Asa itp. bzdury.
- biały_delfin
- Administrator
- Posty: 1949
- Rejestracja: 12 lis 2006, o 22:45
nie ma to jak dobra zabawaZbrozło pisze:Inną hardcoreową zabawą było plucie rozwodnionym kompotem na odległość.
człowiek by tego nie wymyślił co życie przynosiZbrozło pisze:Ogólnie to jednak z higieną było w przedszkolu trochę na bakier. Np. trzeba było się odlewać na rozkaz. Cała grupa szła do klopa, w którym były dwie kabiny. Do jednej ustawiała się kolejka dziewczyn, do drugiej chłopaków. Pewnie nic w tym dziwnego by nie było, gdyby nie kazali chłopaczyskom wchodzić po kilku do kabiny i lać naraz. Zdarzył się taki wypadek, że dziewczynka weszła razem z chłopakami do kabiny i nikt tego nie zauważył. No i skończyło się na totalnym osikaniu biednego dziewczęcia.
ja pamientam jak jedna dziewczyna wyżygała sie do tależa z zupą a pani kazała jej wszystko zjeść.niepamiętam tego czy zauważyła że ona tam zwymiotowała.a każdy bał się odezwac i powiedzieć " proszem paniom ale ona to się wyżygała do tej zupy" a pozatym po co miał to robić. lepiej było poczekac na bieg wydażeń. nastepnym powodem było to ze pani przeciez była wszech wiedzaca,no to napewno wiedziała ze tam sa żygi i jezeli jej dalej kazała to znaczyło że robi to dla jej dobra.panował tam taki obozowy terror i przekonanie że tam się nie dyskutowało.pamiętam to jak wszyscy czekaliśmy az ona zje i dopiero mozna będzie wyjsc na "podwyrko".my siedzimy i czekamy w milczeniu a ona beczy i udaje ze je.niepamiętam jaki był finał.ale chyba niedokończyła,a my poszlismy na zewnątrz.
może i tak było, kto to wie.
Jako, że jestem nowy, to witam wszystkich "przedszkolaków" serdecznie. Wczoraj całkiem o tym zapomniałem.
- Pokaż co tam masz, to ja ci też dam obejrzeć.
No i w wieku 6 lat obejrzałem sobie wszystko dokładnie, choć szczerze mówiąć, niewiele było do oglądania.
Ja to nawet nie musiałem podglądać. Kiedyś taka śmielsza koleżanka była bardzo ciekawa, co też chłopaki w galotach mają, więc doszło do sytuacji typu:Elle pisze:Delfinie, podglądałeś koleżanki?
- Pokaż co tam masz, to ja ci też dam obejrzeć.
No i w wieku 6 lat obejrzałem sobie wszystko dokładnie, choć szczerze mówiąć, niewiele było do oglądania.
- biały_delfin
- Administrator
- Posty: 1949
- Rejestracja: 12 lis 2006, o 22:45
Kiedys próbowałem sobie przypomnieć jaki miałem znaczek na szawce w przedszkolu, ale nieudało mi sie. wiem, że nigdy niemiałem znaczka który bym chciał,samochód samolot. miałem trójkont albo wisienki, kwadtacik czy inny badziew. któregos dnia, na jakiejś zaprawianej imprezie, zapytałem się kumpli czy pamiętaja swoje znaczki.to mi powiedzieli że myszę byc nienormalny, że się pytam o takie bzdety. a czy wszystko o czym się rozmawia musi dać się przeliczyć na złotówki?. to forum świadczy że nie.
może i tak było, kto to wie.